Licznik odwiedzin

środa, 26 grudnia 2018

Gwiazdo, prowadź nas...

Przeżywamy czas świąt Bożego Narodzenia, więc pozwólmy Panu zamieszkać w naszych sercach, przemieniać je i pozwólmy Mu się prowadzić co dnia, bo z Nim wszystko jest możliwe. Zaufaj Mu tylko...

A to kolęda napisana przez mojego serdecznego przyjaciela. Warto posłuchać i się zastanowić nad sensem słów...


poniedziałek, 10 grudnia 2018

Jak Bóg znalazł mnie ?


Miałem 28 lat i moja wiara ograniczała się do co niedzielnych wizyt w kościele i klepania pacierzy, tak, by już to mieć za sobą. Pewnego dnia wydarzyło się jednak coś, co zmusiło mnie do innego spojrzenia na wiarę, coś co spowodowało, że musiałem poukładać swoje życie na nowo. To był grudniowy, bardzo zimny poranek. Od kilku dni pracowałem w nowej firmie. Od początku grudnia jeździłem po Polsce, wdrażając się do nowej pracy i miałem tego naprawdę dość. 22 grudnia miałem zostać z ośmiomiesięcznym synkiem w domu i odpocząć do samego Bożego Narodzenia. Stało się jednak inaczej. Moja żona Ewa chciała w ostatnim dniu przed świętami popisać się w pracy swoim domowym wypiekiem. Była też dodatkowa okazja, bo 24 grudnia obchodziła swoje imieniny. Do Jasia przyszła więc rano niania, a my pojechaliśmy do pracy. Dziś pamiętam tylko ten okropny ziąb, który przeszywał ubranie, jak gdyby cofał nas do domu. Niestety nie potrafiłem odczytać wszystkich znaków i wyjechaliśmy. Kilka kilometrów za miejscowością, w której mieszkaliśmy, uderzyłem w drzewo. Moja żona zginęła na miejscu. Wciąż pamiętam jej ostatnie tchnienie, kiedy na chwilę odzyskałem przytomność. Pamiętam przerażenie i próbę krzyku, by ją ratowano, ale im bardziej otwierałem usta, tym miałem mniej siły i w końcu straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem w karetce, nikt nie chciał ze mną rozmawiać na temat mojej żony, każdy mówił że będzie dobrze. Dopiero po kilku godzinach, kiedy byłem już na środkach uspakajających, powiedziano mi co się stało. Nagle moje życie legło w gruzach, nie chciałem żyć. Błagałem Boga, by odebrał mi życie, bo sam byłem zbyt wielkim tchórzem, by to zrobić. Moje serce krwawiło, ciało sprawiało ból i czułem, że straciłem duszę. Wszyscy dookoła mówili o przeznaczeniu, o tym że tak musiało się stać. A ja wiedziałem jedno: to nie przeznaczenie, to ja to zrobiłem, to ja jestem winny, to mnie powinien spotkać ten los, nie tą, którą tak bardzo kochałem. Znalazły się tylko dwie osoby, które potrafiły mi powiedzieć w twarz, że to ja jestem winny. Jestem im za to wdzięczny i będę do końca życia. Jedną osobą był mój serdeczny przyjaciel, a drugą ksiądz. To oni uświadomili mi prawdę, o której zawsze wiedziałem, ale której nie potrafiłem zaakceptować i przyjąć. Oni posiadali coś, czego ja nie rozumiałem do tej pory, posiadali wiarę. Tak, miałem wyrzuty do Boga. Tak, chciałem się od niego odwrócić, tylko że przyjaciele uświadomili mi, że przecież ja go jeszcze nawet nie poznałem. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że naprawdę z nim rozmawiam. Zwróciłem się do niego jak do żywej osoby, nie jak do figurki, którą uważałem do tej pory za Boga. Codziennie mówiłem Mu jak się czuję, codziennie prosiłem Go, by mi pomógł. Dopiero po pewnym czasie zacząłem zauważać, że On naprawdę jest przy mnie, słucha mnie, choć nie rozwiązuje moich problemów moimi sposobami, nie daje mi tego czego oczekuję, ale daje mi więcej, bo daje mi to czego naprawdę mi trzeba. Ufam Mu bezgranicznie! Uważam że jestem ślepcem na drodze pełnej kamieni, ale trzymam za rękę swojego Ojca, a dopóki tak jest, On nie pozwoli na to, bym się potykał. Nawet jeśli ześle cierpienie, wiem, że to cierpienie nie jest daremne, wiem, że po jakimś czasie będę wdzięczny Mu za to, że to tą drogą mnie poprowadził. Od ponad dwóch tysięcy lat mamy tę prawdę przed oczyma i nadal nie potrafimy z niej korzystać. Twierdzę, że jestem ślepcem na swojej drodze, lecz współczuję ludziom, którzy nie potrafią odkryć tej prawdy, dlatego że są bardziej ślepi ode mnie. Mam nadzieję, że choć jedna osoba zastanowi się nad tym, co tutaj opisałem. Jeśli tak będzie to wiem, że moje cierpienie nie poszło na marne i wypełniłem swoją misję, którą On przygotował dla mnie.

niedziela, 4 listopada 2018

List ojców synodalnych do młodzieży

"Kościół jest wam matką, nie opuści was, jest gotów wam towarzyszyć na nowych drogach, na wspaniałych ścieżkach, gdzie wiatr Ducha wieje mocniej, rozpraszając chmury obojętności, powierzchowności, zniechęcenia" - czytamy w "Liście do młodzieży" napisanym na zakończenie XV Zwyczajnego Zgromadzenia Ogólnego Synodu Biskupów. Został on odczytany dzisiaj podczas Mszy św. w Bazylice św. Piotra kończącym synodalne obrady, które miały miejsce w dniach 3-28 października w Watykanie na temat: „Młodzież, wiara i rozeznawanie powołania”.
Oto tekst listu.
XV Zwyczajne Zgromadzenie Ogólne Synodu Biskupów
List ojców synodalnych do młodzieży
My ojcowie synodalni zwracamy się do was, ludzi młodych całego świata ze słowem nadziei, zaufania i pocieszenia. Zgromadziliśmy się w tych dniach, aby słuchać głosu „wiecznie młodego” Jezusa Chrystusa i rozpoznać w Nim wasze liczne głosy, wasze okrzyki radości, narzekania i milczenia.
Wiemy o waszych poszukiwaniach wewnętrznych, o radościach i nadziejach, o smutkach i lękach stanowiących wasz niepokój. Pragniemy, abyście usłyszeli teraz nasze słowo: chcemy przyczynić się do waszej radości, aby wasze oczekiwania stały się ideałami. Jesteśmy pewni, że z waszym pragnieniem życia będziecie gotowi starać się, aby wasze marzenia ucieleśniły się w waszym życiu i w ludzkiej historii.
Niech was nie zniechęcają nasze słabości, niech kruchość i grzechy nie będą przeszkodą dla waszej ufności. Kościół jest wam matką, nie opuści was, jest gotów wam towarzyszyć na nowych drogach, na wspaniałych ścieżkach, gdzie wiatr Ducha wieje mocniej, rozpraszając chmury obojętności, powierzchowności, zniechęcenia.
Kiedy świat, który tak umiłował Bóg, że dał mu swego Syna Jezusa jest skoncentrowany na rzeczach, doraźnym sukcesie, przyjemnościach i miażdży słabych, pomóżcie mu powstać i skierować spojrzenie ku miłości, pięknu, prawdzie, sprawiedliwości.
Przez miesiąc podążaliśmy razem z niektórymi z was, a także wieloma innymi, powiązanymi z nami modlitwą i miłością. Pragniemy teraz kontynuować pielgrzymkę w każdym zakątku ziemi, gdzie Pan Jezus posyła nas jako uczniów-misjonarzy.
Kościół i świat pilnie potrzebują waszego entuzjazmu. Stańcie się towarzyszami drogi najbardziej kruchych, ubogich, zranionych przez życie.
Jesteście chwilą obecną, bądźcie najjaśniejszą przyszłością.
28 października 2018 r



piątek, 21 września 2018

Hymn o miłości (1 Kor 13,1-13)

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca
albo cymbał brzmiący.
Gdybym też miał dar prorokowania
i znał wszystkie tajemnice,
i posiadał wszelką wiedzę,
i wszelką możliwą wiarę, tak iżbym góry przenosił,
a miłości bym nie miał,
byłbym niczym.
I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją,
a ciało wystawił na spalenie,
lecz miłości bym nie miał,
nic bym nie zyskał.
Miłość cierpliwa jest,
łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;
nie dopuszcza się bezwstydu,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości,
lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje.
Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: największa z nich jednak jest miłość.
KOMENTARZ
Miłość mająca swoje źródło w Bogu jest jedyną życiodajną siłą, dzięki której wspólnota chrześcijańska trwa i się rozwija. Dzięki miłości zakorzenionej w Chrystusie chrześcijanin jest zdolny otworzyć się na potrzeby innych i potrafi dzielić się z innymi wszelkimi darami i dobrami, aby wzrastało wspólne dobro. Tylko dzięki miłości wszelkie ludzkie działanie zachowuje swoją wartość, staje się skuteczne i przynosi chwałę Bogu. Człowiek z natury jest zdolny do tego, by kochać. Każdy, kto łączy się z Chrystusem, jest zdolny kochać nie tylko przyjaciół, ale również nieprzyjaciół. Miłość zakorzeniona w Chrystusie wolna jest od egoizmu, wypaczeń i kłamstwa. Dzięki niej ludzie mogą doświadczyć obecności Boga.

środa, 29 sierpnia 2018

Z piekła narkomanii...

O swojej przeszłości jest mi nieprzyjemnie opowiadać - mijała ona w mgle narkomanii. Dzisiaj czasami mówią mi: „Ty wiele lat żyjesz normalnym życiem, masz rodzinę, dzieci i całkiem inne życie. Po co tak cały czas wspominać przeszłość i opowiadać te straszne rzeczy o sobie”?
Urodziłam się w zwyczajnej rodzinie, gdzie panowały miłość i zgoda. Od pierwszej klasy zajmowałam się muzyką i sportem., osiągnęłam pewne sukcesy. 
Urodziłam się w zwyczajnej rodzinie, gdzie panowały miłość i zgoda. Od pierwszej klasy zajmowałam się muzyką i sportem., osiągnęłam pewne sukcesy. Wydawało się przyszłość moja jest zabezpieczona i będę człowiekiem sukcesu. Ale jakoś koledzy z klasy zaproponowali mi wypalić papierosa i spróbować szampana. Nic strasznego się ze mną nie stało. Ja dalej zostałam radującą się z życia dziewczynką. Ani rodzina, ani nauczyciele żadnych odchyleń u mnie nie zauważyli. Jednak te zmiany się odbyły. Zaczęłam prowadzić podwójne życie. W dzień byłam taka jak wcześniej, a wieczorem zajmowałam się czymś drugim.
„Pociąg” do złego rósł. I niebawem za mało mi było papierosów i alkoholu. Spróbowałam wypalić „wesołego” papierosa. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to narkotyk, a oficjalna myśl była taka, że w Związku Radzieckim nie ma narkomanii i nikt nam nie mówił o tym problemie. Dlatego ja przedłużałam palenie marihuany, nie przypatrując się następstwom.
Za jakiś czas zaproponowano mi „ukłuć się”. I poszło- pojechało. Życie przemieniło się w całkowity strach. Z początku zdawało się, że ja w pełni kontroluję sytuację i wszystko jest dobrze w moim życiu- rozwaga, narkotyki, nowe znajomości. Ale jakoś obudziwszy się rankiem, odczułam niedomagania. Myślałam, że to grypa. Zatelefonowałam do tzw. „przyjaciół” i usłyszałam, że ja na pewno stałam się narkomanką i zaczął się „głód”. Nie wiedziałam co to jest i powiedziałam: „Ja zaraz przyjdę i dacie mi dawkę, bo muszę dzisiaj iść do szkoły”. „Wiesz narkotyki dużo kosztują- usłyszałam w odpowiedzi, chociaż dotąd dawali mi bezpłatnie.- Dlatego znajdź pieniądze i my ci pomożemy”.
Ja miałam tylko 14 lat i pieniędzy zwyczajnie nie miałam. Ale miałam znajome dziewczyny w naszej grupie, które jak wiedziałam zajmowały się prostytucją i zawsze miały pieniądze. Jedna z dziewczyn pomogła mi, ale powiedziała, że wieczorem przyjdzie mi się z nią odpracować...
Ja marzyłam o miłości, o własnej rodzinie, natomiast przyszło mi się „targować” sobą. Czym więcej tym się zajmowałam, tym więcej zażywałam narkotyków, aby przygłuszyć sumienie, nie męczyć się tym co się ze mną dzieje...
Przez kilka lat straciłam powab i zdrowie, na ciele pojawiły się ropiejące rany, sińce, już nie mogłam zajmować się prostytucją. I aby zdobyć pieniądze na kolejne porcje narkotyków, zaczęłam kraść. Robiłam także próby pozbycia się uzależnienia od narkotyków. Ale daremnie: lekarze już mi nie mogli dopomóc. Jak tylko wychodziłam ze szpitala, od pierwszego dnia zaczynałam się kłuć.
Wszystko było beznadziejne: nienawiść, ból, zawładnęła mną obraza na siebie i na ludzi. Ale jakoś przeniknęła mnie „pobożna” myśl: „Jeżeli ja urodzę dziecko to oddam mu cała swoją miłość i to pomoże uwolnić się od narkotyków”.
W wieku 23 lat, z 9 letnim stażem narkomanki urodziłam chłopczyka. Za 2 tygodnie wypisano mnie ze szpitala i ja naprawdę poczułam się szczęśliwą matką. Ale za jakiś czas zrozumiałam, że przeszłość mnie nie odpuści. Uświadomiwszy sobie, że nic nie mogę dać swojemu chłopczykowi i dopomóc sobie, zostawiłam dziecko u mamy i znowu powróciłam na stary szlak: zaczęłam zażywać narkotyki...
Kolejny raz trafiłam do szpitala ze straszną diagnozą: nowotwór, rak krwi. Zrozumiałam, że umieram. Ważyłam wtedy blisko 40 kg, zaczęły się u mnie krwotoki. I wtedy poprosiłam lekarzy, aby uwolnili mnie od tego fizycznego „głodu”. Oni odpowiedzieli: „Tobie zostało kilka miesięcy. Niczym ci nie możemy dopomóc. Kłuj się i czekaj...”. Taki był ludzki osąd.
Ale u Boga były całkiem inne plany dla mojego życia.
Jakoś mama przyprowadziła do mnie ludzi, którzy mówili, że jest Bóg, który mnie kocha i nawet za mnie umarł i że On jest jedynym, który może mi dopomóc. Wszystko jedno ja im nie wierzyłam, nie mogłam zrozumieć po co Bogu potrzebna narkomanka, złodziejka, prostytutka... Jednak ci wierzący cały czas twierdzili, że Bóg i taką mnie lubi. I chwała Bogu za ich cierpliwość, za miłość, za ich pracę, dlatego, że w „końcu końców” coś się poruszyło w moim sercu...
Kiedy ja przestąpiłam próg kościoła, łzy chlipnęły z moich oczu, ja płakałam i błagałam: „Boże, jeżeli Ty jesteś, pokochaj mnie i zbaw”. I ten krzyk Bóg usłyszał. Od tej chwili w moim życiu odbyły się wielkie zmiany. Do kościoła przywieźli mnie taksówką, dlatego, że ja nie mogłam sama chodzić, a do domu poszłam już własnymi nogami. Bóg uwolnił mnie od narkotyków, fizycznych „głodów”. Więcej tego - On uzdrowił mnie od raka. Przez miesiąc poprawiłam się o 27 kg. I kiedy lekarze powtórnie zrobili analizę mojej krwi, to nie mogli uwierzyć. Na pewno - mówili, postawiliśmy pani pomyłkowa diagnozę. Nie - odpowiedziałam, Jezus mnie uzdrowił.
Następnym cudem było to, że wyszłam za mąż. Jaki to cud?- powie ktoś. Jednak wspomnijcie jaką ja byłam wcześniej. Przez 9 miesięcy Pan nie tylko odnowił moją duszę, uzdrowił moje duchowe rany, ale i odnowił ciało, przyprowadził mnie do porządku, po czym dał cudownego męża- też w minionym życiu narkomana. Ale Bóg zwolnił go od tej grzesznej zależności.
Uświadomiwszy sobie taką wszechosiągalną miłość Bożą przejawioną do nas, postanowiliśmy poświęcić nasze życie Panu, ratując takich jakimi byliśmy my sami, dlatego, że lepiej niż inni możemy zrozumieć takich ludzi. I poszliśmy do narkomanów, aby opowiedzieć o Chrystusie. Kiedy przyszłam do Boga mojemu synowi było 5 lat. On także był chory, cały czas, z powodu duszności. On dusił się, płakał i po prostu umierał na naszych rękach. Nadeszła noc, nie było żadnego transportu, aby odwieźć go do szpitala, ani telefonu (rehabilitacyjne centrum tylko co zaczęło działalność). Jednym słowem na pomoc nie było żadnej nadziei. W centrum było blisko 20 osób, byłych narkomanów, a teraz wierzących ludzi. Zostało nam tylko jedno - nadzieja w Bogu. Widzieliśmy jak dziecko się męczy, wszyscy razem schyliliśmy kolana i zaczęliśmy modlić się żarliwie. I chwała Wszechmogącemu! Mój syn ma teraz 15 lat i od tamtego czasu nie było więcej żadnego napadu duszności - Bóg odpowiedział na naszą modlitwę.
To był nie jedyny cud. Ja widziałam jak się zmieniają ludzie, kiedy Boża miłość przenika do ich serc. Ona uzdrawia i duszę i ciało. Kiedyś gdy byłam jeszcze narkomanką marzyłam o pracy w położnictwie. Uważałam, że taka praca sprzyja samemu życiu i je zabezpiecza. Nawet zaczęłam uczyć się medycyny, aby pracować w tej dziedzinie. Ale teraz, gdy nawróciłam się do Boga i widzę jak ludzie przychodzą do Niego, rodzą się z góry i znajdują nowe, szczęśliwe życie, ja dziękuję Bogu, że moje marzenie spełniło się, co prawda w bardziej ważnej- duchowej sferze. Bez tego nowego życia człowiek nie może zobaczyć Królestwa Bożego i nie może być szczęśliwym.
Źródło szczęścia- Pan i ja jestem Mu wdzięczna za to, że On i dzisiaj posyła swoich ludzi, aby ratować nieszczęśliwych i odrzuconych w liczbie, których byłam i ja. Ale „żniwo wielkie, lecz robotników mało”. Śpieszmy się ratować ludzi póki jest jeszcze czas.
 Ola Mielniczuk z Ukrainy


poniedziałek, 26 lutego 2018

„Anioła twarz”

Alek Nowak – polonijny artysta z Rzymu napisał piosenkę dla ukochanej siostry Beatki, która zasnęła w Panu 14 września 2017 r. po długiej walce z chorobą. . Beata odeszła cicho, pokornie i delikatnie, tak jak żyła. Alek tą piosenką dziękuje swojej siostrze za Jej piękne życie i za to, że dane Mu było widzieć „Anioła twarz” już podczas Jego ludzkiej codzienności.

Słowa i muzyka: Alek Nowak. Występuje Carlotta Nowak.
Dziękuję Ci, Alku, za to, że mogłam Wam towarzyszyć w tym trudnym czasie. Dziękuję Ci też za naszą przyjaźń, która rozwijała się w radości i we łzach. Dziękuję Ci, za to, że jesteś !!!

sobota, 17 lutego 2018

Helena Kmieć - stewardesa, która zdobyła niebo


Helena Kmieć (ur. 9 lutego 1991 r. w Krakowie, zm. 24 stycznia 2017 r. w Cochabamba)  miała wziąć udział w otwarciu ochronki dla dzieci w boliwijskim Cochabamba. Do Ameryki Południowej wyjechała 9 stycznia 2017 r. Miała pełnić tam posługę i nieść pomoc siostrom Służebniczkom Dębickim. Niespełna trzy tygodnie później w nocy z 23 na 24 stycznia 2017 doszło do napadu na ochronkę, w której mieszkała, Helena zginęła od ciosów zadanych nożem. Umrzeć w czasie pełnienia misji w wieku 25 lat, podczas gdy pragnie się ofiarować kilka miesięcy własnego życia służąc bliźnim. Oto bolesne oblicze męczeństwa, jakie przeżywa obecnie Kościół polski, w historii życia i śmierci Heleny Kmieć Młoda dziewczyna, absolwentka gliwickiej Politechniki, stewardesa w liniach lotniczych. Spotkania ze znajomymi, imprezy, związek z chłopakiem, z którym planowała założenie rodziny, podróże, wspinaczki górskie, rozwijanie talentu muzycznego, a w tym wszystkim wolontariat. Oddanie się ludziom i oddanie Bogu. Dobrze wiedziała, że nie można być młodym, a jednocześnie wygodnie leżeć na kanapie, zamykając oczy na świat. To właśnie wtedy w Krakowie spotkała siostry z Dębicy i usłyszała o prowadzonej przez nie ochronce w Cochabamba. Po powrocie do domu dojrzała w jej sercu idea: zakończyć studia z inżynierii chemicznej na Politechnice Śląskiej i wyjechać na kilka miesięcy, aby służyć dzieciom w Boliwii. Zresztą już wcześniej robiła coś podobnego w Rumunii, na Węgrzech i w Zambii. Dziś – rok od tamtych wydarzeń – do grobu młodej dziewczyny przybywają wierni niemal z całego świata. Dla nich już jest świętą. Często myślimy o świętości jako o czymś oderwanym od rzeczywistości, czymś nie do osiągnięcia. Każdy, kto spotkał Helenkę, wspomina, że to była przede wszystkim dobra osoba – wspomina ksiądz wikariusz z parafii św. Barbary w Libiążu. - Ona wcale nie żyła jakoś ascetycznie, miała przecież chłopaka, była normalną dziewczyną taką, jak każda inna – dodaje ks. Sebastian. Tak samo zapamiętał ją biskup pomocniczy archidiecezji krakowskiej, prywatnie wujek zamordowanej bp Jan Zając. - Helenka to była osoba pełna zapału. Wiadomo, że głęboko religijna, ale i otwarta na drugiego człowieka. Skończyła studia, pracowała, zawsze była włączona w działanie wolontariatu, brała czynny udział w Światowych Dniach Młodzieży jako wolontariuszka, świetnie znała język angielski, bo studiowała w tym języku – mówi nam bp Zając. Helena na pewno ofiarowała swoje życie Panu Bogu, ale nie w takim sensie, że miała iść do zakonu, ale przez to, że wiedziała, że Pan Bóg ma najlepszy plan na jej życie. Wiedziała, że jeśli pozwoli się Bogu wprowadzić do swojego życia, to przeżyje je najlepiej na świecie, że wykorzysta je na maksimum – wspomina siostra Helenki.
Oddana ludziom i Bogu
Wszystkie te historie łączy jedno: służba. Żeby zrozumieć życie Helenki, trzeba rozważyć tajemnicę tego słowa. Jej służba często miała charakter prosty, codzienny. Przejawiała się w najprostszy możliwy sposób: uśmiech do drugiego, pomoc w lekcjach, wspólny spacer i wysłuchanie problemów innych osób, wyręczenie kogoś w pracy, kiedy współpracownik miał gorszy dzień. Nic wielkiego, po prostu: służba.
Helenka była osobą, która się nie skarżyła. Ze swoimi problemami, zmartwieniami najczęściej kierowała się do Pana Boga i Jemu powierzała dużo swoich trudności. Oczywiście zdarzało się, że czasem opowiadała mi o jakimś problemie i prosiła o radę – wspomina dzisiaj siostra Heleny. - Myślę, że były też takie sytuacje, o których wiedziała tylko ona i Pan Bóg - dodaje Teresa Kmieć.
Uśmiech, wsparcie, dobre słowo - tym Helenka zdobywała sobie przyjaźnie i tak została zapamiętana przez innych.
Helenka była zawsze pełna energii, radości, wszędzie gdzie się pojawiała, rozsiewała dobro - mówi nam Paulina Plucińska, przyjaciółka Heleny. - Miała w sobie coś takiego, co sprawiało, że lubiłam z nią przebywać. Takie wewnętrzne ciepło i siłę, których nie potrafię zdefiniować. Nie przypominam sobie sytuacji, w której komukolwiek odmówiłaby pomocy. Ale potrafiła też ją przyjmować, nie wstydziła się tego, że miała gorsze momenty. Myślę, że tak silny człowiek może być tylko "po Bożemu", kiedy pokłada w Nim nadzieję.
"Misyjne ścieżki"
To właśnie ta nadzieja, o której wspomina przyjaciółka, pchała Helenkę do podejmowania kolejnych wyzwań. Także tych najtrudniejszych.
Helena należała do Wspólnoty Wolontariatu Misyjnego "Salvator". To grupa młodych ludzi skupiona przy zgromadzeniu salwatorianów. Polscy wolontariusze działają na placówkach misyjnych w różnych krajach, pomagając osobom potrzebującym w szkołach, szpitalach, hospicjach, placówkach wychowawczych i przy parafiach. Bliscy i znajomi ostrzegali. Mówili jej: "to jest bardzo niebezpieczny teren". Odpowiadała im: "dlatego pojadę, żeby właśnie tam być, żeby tym dzieciom pomóc".
Wyjątkowość jej pracy polegała na tym, że jak sobie coś przemyślała i przemodliła, to zawsze to wykonywała – słyszymy od księdza Sebastiana Kozyry.
Pomoc stawiała w pierwszej kolejności, była dla niej najważniejsza.
Gdy Helena wyjeżdżała, napisała do mnie SMS-a, że na pewno szybko się zobaczymy. I chociaż to miało być za sześć miesięcy, to ja wtedy pomyślałam: szybko zleci, nie ma się o co martwić – opowiada nam Teresa Kmieć. - Ostatni raz przed jej wylotem widziałyśmy się w domu i trwało to zaledwie cztery dni.
Helena miała głowę pełną pomysłów. Już przed wylotem wiedziała, co będzie robić, jak wróci z Boliwii.
Często powtarzała zdanie: jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz Mu o swoich planach. Każdy z nas ma jakieś wyobrażenie swojego życia, ale nie zawsze jest ono zgodne z planem, jaki ma dla nas Bóg – wspomina w rozmowie z Onetem Paulina z libiąskiej grupy apostolskiej.
Wydaje się, że Helena dobrze znała boskie plany względem swojej osoby. Jadąc na misję, nie mogła jednak przewidzieć tego, co miało wydarzyć się w nocy 23/24 stycznia w Cochabamba. W ochronce, w której nocowały wolontariuszki, dochodzi do napadu. Jak podają lokalne media, atak najprawdopodobniej miał podłoże rabunkowe. Helena umiera od serii ciosów zadanych nożem. Pomoc przychodzi zbyt późno.
Zadzwonił do mnie ks. prowincjał salwatorianów z informacją o zbrodni. Miejsce zabezpieczone wysokim murem, kraty w oknach, jak mówiły siostry – wspomina tamte wydarzenia biskup Zając.
Grób Helenki w Libiążu co jakiś czas odwiedzają wierni. Z Boliwii, Węgier, Polski. Ostatnio nad mogiłą modlił się ksiądz Krzysztof Domagalski, polski misjonarz, który swoją posługę pełni w północno-wschodniej Boliwii.
Kiedy dowiedziałem się o zabójstwie młodej, polskiej misjonarski w miejscowości Cochabamba, postanowiłem, że jeśli kiedykolwiek udam się jeszcze do ojczyzny, to pierwszym miejscem, które odwiedzę, będzie właśnie miasto, z którego pochodziła Helenka. Dlatego tu jestem – mówi. Dzisiaj spełniłem obietnicę; poznałem najbliższych Helenki, mogłem pomodlić się nad jej grobem – dodaje.
Krótko po śmierci polskiej wolontariuszki kardynał Stanisław Dziwisz powiedział wprost: Helena została męczenniczką. Kościół buduje swoją ciągłą młodość przez męczenników. Nie tylko tych odległych, ale też tych dzisiejszych – tłumaczył wtedy kardynał.
Świętym nie zostaje się po śmierci, lecz jest się nim za życia. Kościół – po dokładnym zbadaniu życia kandydatów na ołtarze – wydaje tylko ostateczny werdykt, że danej postaci przysługuje ten tytuł. Ważne jest, że apostolska posługa Helenki trwa nadal, a jej życie oddane Bogu i ludziom może być także cenną inspiracją do odważnego pójścia drogą Ewangelii, która nie ma granic.


środa, 14 lutego 2018

Środa Popielcowa czy walentynki !


Środa Popielcowa w tym roku przypada 14 lutego i tego dnia świętujemy także walentynki - Dzień Zakochanych. Święty Walenty – patron zakochanych. Bóg nie potrzebuje patrona, ale jest w nas szalenie zakochany. Tak bardzo, że dał nam swojego Syna, aby nas zbawił, a nie potępił. On nas szalenie kocha, dlatego świętujmy dziś dzień zakochanych. Przyszliśmy tu dziś, nie dlatego, że rozpoczynamy smutny czas umartwienia, ale dlatego, że rozpoczynamy naszą nową przygodę, która może być ryzykowna i zaskakująca w skutkach. Rozpoczynamy nie smutno, a poważnie. Ta przygoda to zaproszenie nas do romansu. Mówimy o poście, że to wyjście na pustynię. Prorok Ozeasz mówi o takim wyjściu w ten sposób: Dlatego zwabię ją i wyprowadzę na pustynię, i przemówię do jej serca. Bóg chce cię uwieść. Dosłownie, chce cię porwać i uwieść jak ukochaną osobę. Bóg Cię pragnie. Jest tak, że kiedy ludzie się w sobie zakochują, to uciekają na pustynię, uciekają od ludzi, bo chcą jak najwięcej czasu spędzić ze sobą, by się sobą nacieszyć, by siebie poznać, by po prostu ze sobą być. Godzinami potrafią się w siebie wpatrywać, idealizują drugą osobę, widzą to, co piękne.
Bóg dziś porywa nas na pustynię, chce tam z nami spędzić kolejne 40 dni, by się w nas wpatrywać, by nas idealizować, jak to czynią zakochani. I nie dajmy sobie wmówić, że nie mamy czasu na miłość. Bóg jest twardym wojownikiem, jest tym który walczy, tym, który jest dziki, widać to w męskości. Jednak Bóg nie stworzył tylko mężczyzny na swój obraz. Stworzył również kobietę. I w niej właśnie widać jaki On również jest. Jest delikatny, czuły, zalotny. I to właśnie taki Bóg dziś porywa nas na pustynię. Bóg jest i silny, i delikatny.
Rozpoczynamy, coś, co nazywamy Postem. Jeśli ograniczenia, które sobie nakładam lub przyjmuję nie są podparte miłością i wiarą, zostają tylko dziwny jarzmem nałożonym na szyję naszej wolności. Cokolwiek dziś postanowimy niech będzie poparte przekonaniem serca i wiarą w Jezusa. Post może być niezłą przygodą, wcale nie polegającą na niejedzeniu czegoś, ale na szukaniu tego, co służy mi bardziej w tym moim pozwoleniu Bogu, na porwanie mnie na pustynię. Wszystko, co postanowisz robić lub nie robić, niech będzie poprzedzone także pytaniem na ile mi to pozwoli bardziej, mocniej spotkać Pana?
W imieniu Chrystusa spełniamy posłannictwo jakby Boga samego, który przez nas udziela napomnień. W imię Chrystusa prosimy: pojednajcie się z Bogiem. Jeśli wyjście na pustynię z Bogiem, ma się dokonać w klimacie zakochania, to podobnie jak właśnie w relacji między zakochanymi, musi się to wszystko odbywać w klimacie szczerości i prawdy. Bóg nie zaprasza nas do przeżycia kolejnego odcinka telenoweli, ale do osobistego przeżycia miłości. Więc odpowiadając dziś pozytywnie na jego miłosne zaproszenie, chciejmy stanąć w prawdzie i pojednać się z Nim. Po drugie nie zdziwmy się, kiedy w trakcie naszego z Nim bycia, trzeba będzie zrobić rzecz, która jest niewygodna, która jest traceniem siebie i swojego dobrego samo-poczucia.
Wyjście na pustynię, z kimś, Kto może do końca nie jest Ci znany, Kto jeszcze do tego proponuje Ci romans, może się wydawać co najmniej dziwne. Nie bój się tej dziwności, nie bój się tego, że wydaje się to niesamowite. Każda miłość na początku wydaje się dziwna i niesamowita. Wręcz ryzykowna. Nie bój się. Zaryzykuj, niczego nie stracisz, a możesz przeżyć miłość życia.