Licznik odwiedzin

niedziela, 31 grudnia 2017

Niech będzie to szczęśliwy rok...

„Niech będzie to szczęśliwy ROK,
Niech Wam przyniesie nadziei moc,
Niech Wam nie zabraknie chleba,
Niech Wam będzie lżej.” 
(słowa z kolędy Alka Nowak)

wtorek, 24 października 2017

Szukając szczęścia...



Ci, co znaleźli miłość prawdziwą, swoje szczęście odnajdą
Ci którymi nie rządzi chciwość (nie), swoje szczęście odnajdą
Ci, co wiedzą co to uczciwość, swoje szczęście odnajdą
Masz przy sobie ludzi, którzy zawsze ci pomogą
Murem staną za Tobą, więc doceń to…

Życie ciągle zatacza swój krąg,
Z podwójną siłą odbija się każdy błąd.
Szukając szczęścia, Ty bacz na każdy krok
Gdy myślisz że trzymasz je w garści, ono wypada ci z rąk.
Rodzimy się sami, umieramy sami, zaplątani w pożądania sieci i
Zapominamy, że nie wszystko złotem, co się świeci nie, nie, nie!
Choć niby już dorośli, to w środku jeszcze dzieci,
Wciąż próbujemy odnaleźć samych siebie w tej zamieci.
Poszukiwanie sensu życia trwa już od stuleci.
Tak wiele pytań, a brak jakichkolwiek odpowiedzi
Więc obudź w sobie uczucia, nie, nie bądź jałowy jak tundra!
Spiesz się kochać ludzi, liczy się każda sekunda!

Ci, co znaleźli miłość prawdziwą, swoje szczęście odnajdą
Ci którymi nie rządzi chciwość (nie), swoje szczęście odnajdą
Ci, co wiedzą co to uczciwo-ość, swoje szczęście odnajdą
Masz przy sobie ludzi, którzy zawsze ci pomogą
Murem staną za Tobą, więc doceń to…

A ja się dystansuję,
Naciskam "play", chilluję.
Zamykam oczy i w swoim pokoju kontempluje.
Doceniam to, co czuję,
Szczęściem koloruję,
Za każdą chwilę wszystkim przyjaciołom, szczerze dziękuję.
Czasy się zmieniają trzeba żyć na własną rękę,
Uwierz mi do tego będzie Ci potrzebne szczęście,
Nie patrz na tych chciwych Ty i tak masz od nich więcej,
Swoich ludzi, wolność słowa i odważne serce.
Gdyby nie to, nie było by tu nas,
Gdyby nie Ty i poświęcony na szukanie szczęścia czas.
Nigdy się nie dowie ten, który nie zna cierpienia,
że to nie materialna rzecz jest sensem istnienia.
Dla mnie szczęście to: zdrowie, rodzina, muzyka, kobieta,
Dom, który zawsze na mnie czeka.
Tak to jest, życie ma tyle samo wad ile zalet
Mówi tobie Manolo i Bednarek!

Ci, co znaleźli miłość prawdziwą, swoje szczęście odnajdą
Ci którymi nie rządzi chciwość (nie), swoje szczęście odnajdą
Ci, co wiedzą co to uczciwo-ość, swoje szczęście odnajdą
Masz przy sobie ludzi, którzy zawsze ci pomogą
Murem staną za Tobą, więc doceń to…

Doceń to, doceń to. Doceń to, doceń to !
Doceń to, doceń to. Doceń to, doceń to, doceń to-ohohoohoh !

czwartek, 5 października 2017

Dwukrotna mistrzyni olimpijska: „Na zawody chodzę z różańcem. A mój talent jest darem od Boga.”

Jej ojciec odszedł, kiedy była jeszcze niemowlakiem. Matka, alkoholiczka i ćpunka zniszczona przez nałóg, przestała się nią opiekować i ją oddała. Dziś Simone Biles mówi, że uratowały ją dwie rzeczy – dziadkowie i wiara.
W wieku 19 lat, Simone Biles zdobyła złoty medal olimpijski w wieloboju gimnastycznym w Rio de Janeiro dla Stanów Zjednoczonych. Kilka dni wcześniej wygrała złoto z drużyną. Zaś w ostatnich trzech latach w różnych konkurencjach gimnastycznych wywalczyła tytuł mistrzyni świata aż 10 (słownie: dziesięć!) razy. Po tych dwóch złotych krążkach w Rio jest najbardziej utytułowaną zawodniczką w historii tego sportu. Mówią, że to najlepsza gimnastyczka, która się kiedykolwiek narodziła. Że oszukuje grawitację. Że jest w stanie wykonać ćwiczenia, których nikt inny nie potrafi zrobić. A ona odpowiada: „Talent jest darem od Boga dla ciebie. To co zrobisz ze swoim talentem, jest twoim darem dla Boga.”
Porzuconą przez ojca i matkę małą Simone zajęli się jej dziadkowie, Ron i Nellie Biles. Gdy dziewczynka miała sześć lat, adoptowali ją razem z jej siostrą. Tym sposobem Simone dorastała w stabilnej, teksańskiej rodzinie i została wychowana w wierze chrześcijańskiej, gdyż jej dziadkowie są gorliwymi katolikami. Razem z nimi co niedzielę chodziła i dalej chodzi na Mszę św. do kościoła. I to do nich mówi „mamo” i „tato”.
„Nellie, czyli tak naprawdę moja babcia, po adopcji powiedziała mi, że mogę się do niej zwracać tak jak uważam, że to moja decyzja, opowiada Simone Biles. „Miałam wtedy sześć lat. Poszłam na górę i ćwiczyłam przed lustrem – mamo, tato, mamo, tato. Wróciłem na dół, a Nellie akurat stała w kuchni. Więc zagadałam do niej – mamo? A ona odpowiedziała: tak!” 
W tym samym czasie zaczęła się także kariera sportowa Simone. „Simone była bardzo aktywnym dzieckiem, uwielbiała skakać czy wspinać się po naszych meblach,” wspomina jej matka adopcyjna, Nellie. W pewnej hali gimnastycznej Simone zobaczyła młodych zawodników wykonujących ćwiczenia. Zaczęła ich naśladować i tym samym zwaliła z nóg obecnych nauczycieli i trenerów. Dali jej natychmiast mnóstwo ulotek i materiałów informacyjnych o gimnastyce, namawiali ją także, żeby zaczęła się u nich uczyć tego sportu.
I tak się rozpoczęła kariera, której efektem – jak na razie, Simone ma dopiero 20 lat – jest 19 medali (w tym dziesięć złotych) na mistrzostwach świata oraz wspomniane już dwa złote olimpijskie z Rio de Janeiro. Po roku treningów w małej hali w Teksasie niebywały talent dziewczynki dostrzegła Aimee Boorman, była zawodniczka, a obecnie trenerka gimnastyki sportowej. Simone mówi o niej, że jest „jak druga matka”. Po kolejnych latach ciężkiej pracy Simone Biles dostała się do reprezentacji USA.
Mimo swoich wielkich osiągnięć Simone pozostaje jednak skromna. „Nie byłoby mojego sukcesu, gdyby nie Bóg oraz wspaniała drużyna wokół mnie,” podkreśla. W skład tej drużyny wchodzą przede wszystkim jej dziadkowie-rodzice, którzy już na początku przygody Simone z gimnastyką wybudowali jej małą halę niedaleko domu, aby mogła trenować i się doskonalić. Poświęcenie rodziców adopcyjnych było kluczowym elementem jej rozwoju. „Potrzeby moich rodziców są dla mnie ważniejsze od moich własnych. To oni i cała moja drużyna są moją motywacją,” dodaje 20-letnia Simone Biles.
Biles nie ukrywa ponadto, jak dużą rolę w jej życiu odgrywa wiara. „Moja mama, Nellie, w kościele dała mi różaniec. Przed samymi zawodami nie modlę się na nim, tylko modlę się wówczas indywidualnie i swoimi słowami. Ale i tak zawsze mam go ze sobą, bo nigdy nie wiadomo,” tłumaczy Simone Biles.
W Stanach Zjednoczonych Simone Biles jest wielką gwiazdą, na zawody z jej udziałem przychodzą tłumy, a o jej wizerunek zabiegają największe firmy amerykańskie. Stacje telewizyjne biją się o wywiady z nią.
Ma tylko 1,42 m wzrostu, ale swoją postawą ducha przewyższa wielu. Zaś pytana o swoje dalsze oczekiwania po tak wielkich sukcesach odpowiada po prostu: „Nie mam. Wychodząc na zawody moim jedynym oczekiwaniem jest pokazać to, co wypracowałam na treningach. Nie oczekuję, że pokażę cokolwiek więcej, ale też nie akceptuję, że pokażę cokolwiek mniej. Jeżeli wygram to się cieszę, ale jak wygra ktoś inny to też się cieszę, ponieważ wiem, ile ciężkiej pracy musiał w to włożyć.”

Postawa godna mistrzyni. Nie tylko na macie gimnastycznej, ale także poza nią…

wtorek, 5 września 2017

Warunki naśladowania Jezusa (Mk 8,34-38)

„Jezus przywołał do siebie tłum razem ze swoimi uczniami i rzekł im: «Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je. Cóż bowiem za korzyść stanowi dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić? Bo cóż może dać człowiek w zamian za swoją duszę? Kto się bowiem Mnie i słów moich zawstydzi przed tym pokoleniem wiarołomnym i grzesznym, tego Syn Człowieczy wstydzić się będzie, gdy przyjdzie w chwale Ojca swojego razem z aniołami świętymi».
KOMENTARZ
Logika Boża jest całkowicie inna od logiki ludzkiej. Naśladowcom Jezusa zostały postawione trzy warunki: zaparcie się samego siebie, niesienie krzyża i podążanie za Jezusem. Kto idzie za Jezusem, musi uczyć się do Niego przyjmowania różnych utrapień życia. Kto zatroskany jest wyłącznie o własne „ja”, straci swoje życie i rozminie się z celem, do którego zmierza. Całe życie, i materialne i duchowe, można posiąść tylko przez całkowity dar z siebie. Jezus nie oczekuje, że wyrzekniemy się życia, lecz poleca, byśmy zmienili wyraz tego, aktualnego życia, byśmy ustawili je na linii miłości – miłości Boga i bliźniego.

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Dać dzieciom podstawy do poznania Boga

Wiele lat temu gigant polskiej sceny reggae – Dariusz Malejonek - zrezygnował z życia rockandrollowca na rzecz rodzinnej stabilizacji. Został – jak sam mówi – „Family man”. Co spowodowało tę przemianę?
Po pierwsze miłość. Spotkałem kogoś, kogo mocno pokochałem. Było to dla mnie coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Potem, kiedy pojawiły się dzieci, zacząłem odkrywać rolę ojca. To największe ubogacenie, jakie może być, kiedy można nie tylko brać, lecz tak- że dawać innym. To w rodzinie najpiękniejsza rzecz. Dzięki rodzinie, dzieciom, udaje mi się walczyć z własnym egoizmem, pychą. To są cechy, które niszczą ludzi. Ale nawet z rodziną nie dałbym rady zmienić się. Potrzebuję do tego wsparcia od Boga.
Późno Go pan odnalazł…
To prawda. Moi rodzice byli ludźmi bardzo szlachetnymi, ale niewierzącymi. W domu rodzinnym nigdy nie rozmawiało się o Bogu i wierze, ale też rodzice nie nastawiali mnie przeciw religii. Przez długi czas ja sam też nie wierzyłem w Boga. Moje życie było wtedy niezbyt poukładane. Wręcz poszarpane. Teraz, kiedy patrzę wstecz, widzę, że kiedyś byłem jak szczur w klatce. Miotający się w niewoli swoich urojeń i żądz. Chodzący w różnych protezach szczęścia i wolności. Teraz jestem człowiekiem prawdziwie wolnym, bo doświadczyłem miłości Jezusa Chrystusa.
Jakie wartości wyniósł Pan z domu rodzinnego?
Miałem to szczęście, że w domu panowała miłość. Dom był dla mnie oparciem. Tak potrzebnym każdemu młodemu człowiekowi. To była podstawa, na której mogłem się oprzeć. To dawało poczucie bezpieczeństwa. W domu rodzinnym dostałem miłość w wymiarze ludzkim. Jednak wiedziałem, że jest coś więcej. Że życie nie składa się tylko z tego, co jest tutaj. Wiedziałem, że życie to nie tylko sprawne funkcjonowanie w społeczeństwie, zarabianie pieniędzy, robienie kariery. Człowiek ma jeszcze wielką misję, wspaniałą misję. Człowiek musi przejść pewien próg. Przeżyć przygodę i walczyć o coś więcej. W moim przypadku misją najważniejszą jest ewangelizacja. To jest dla mnie ważne. Być światłem dla ludzi. Dzielić się tym, co otrzymałem od Boga.
Dobrą Nowinę po raz pierwszy usłyszałem, gdy byłem na festiwalu w Jarocinie. Podczas występu zespołu ewangelizacyjnego „No longer music”. Wtedy dowiedziałem się i pojąłem, że Bóg jest moim kochającym ojcem, że kocha mnie takiego, jakim jestem, że czeka na mnie i chce mi dać coś, czego nie jestem w stanie osiągnąć sam. Oferuje mi to już tutaj, w tym życiu. Daje mi moc. Prowadzi mnie przez życie. Poprzez słowo Boże, sakramenty, poprzez modlitwę. Oczywiście dużo zależy ode mnie, ile jestem w stanie przyjąć. Ja dostaję i przyjmuję tyle, że mogę się tym dzielić z innymi ludźmi.
Darka Malejonka wielu z nas, dorosłych już ludzi, pamięta z „Arki Nowego”. Ile lat mają dzisiaj Pana dzieci, które tam wtedy występowały?
Kasia ma 24 lata. Ola 21. Najmłodszy, Bartek, ma dzisiaj 18 lat, a wydaje mi się, że jeszcze całkiem niedawno spał na ławce w pierwszym teledysku „Arki Noego” pod tytułem „Nie boję się, gdy ciemno jest”, nagranym przed przyjazdem papieża Jana Pawła II do Polski. Teledysk był o Ojcu. O Bogu Ojcu, o naszym świętym dzisiaj Ojcu – papieżu Polaku, o ojcu rodziny. To była piosenka, która otworzyła „Arce Noego” drzwi na sceny w całej Polsce. I nie tylko. To był bardzo piękny czas dla mnie, kiedy mogliśmy jeździć w trasę razem z moją żoną Elą i z dziećmi. Zazwyczaj na koncerty jeździ się bez rodziny. My mogliśmy razem. Ale wówczas to były jeszcze dzieciaczki. Teraz to już dorośli ludzie, którzy sami mają dzieci.
Tak, tak. My z Elą jesteśmy już dziadkami. Mamy wnuka Jasia.
Wspomina Pan o „Arce Noego”. Jej lider – Robert Friedrich, gdy zapytałam go, co jest zadaniem ojca w rodzinie, odpowiedział, że „misją ojca” jest „przekazać wiarę dzieciom”. Czy Pan też tak uważa?
Myślę, że to jest najważniejsza rzecz. Moje dzieci dostałem od Boga i oprócz miłości, wychowania i opieki, moją rolą jest ukierunkowanie ich i danie im podstaw do poznania Boga. Potem muszą iść już swoją drogą.
Jak odbywa się przekazywanie wiary w Pana rodzinie?
My wszyscy jesteśmy we wspólnotach. Kiedy w 1994 r. weszliśmy do wspólnoty Odnowa w Duchu Świętym w kościele Paulinów w Warszawie, gdzie Pan Bóg bardzo mocno mnie dotknął, zaczęliśmy odmawiać wraz z dziećmi Laudesy (modlitwa poranna) w niedzielę rano. Czytaliśmy psalmy i śpiewaliśmy. W tym czasie ojciec rodziny opowiada o Panu Bogu i rozmawia o tym z dziećmi. Ja też im opowiadałem o Stwórcy. Rozmawialiśmy na wiele różnych tematów. Dzieci, wiadomo, bywają w różnych środowiskach. W grupach rówieśniczych na podwórku, w szkole. Mają w związku z tym różne obserwacje i doświadczenia. Od tego, czego dowiedzą się, co dostaną w rodzinie, na domowych liturgiach oraz w kościele zależy ich dalsza droga w obecnym świecie, w którym następuje sekularyzacja, dechrystianizacja.
W tym miejscu warto wspomnieć – choć to może zabrzmieć jak banał, że najważniejszy jest przykład dawany dzieciom przez rodziców w codziennym życiu. Jeżeli mówimy w domu o Bogu, to cała rodzina powinna regularnie chodzić do kościoła. Dzieci naśladują w dużym stopniu postawy rodziców.
Co uważa Pan za swój największy sukces jako męża i ojca?
Myślę, że to, iż nasz związek z Elą trwa już dwadzieścia parę lat. To dzięki temu, że jesteśmy we wspólnocie Kościoła, że Bóg daje nam miłość, którą możemy się wzajemnie obdarzać, że nasze dzieci też znają Boga i są w Kościele. Ta nasza miłość wzajemna i do Boga jest tak silna, że obdarzamy nią również innych ludzi. I ci inni ludzie dzięki nam też poznają miłość Boga. Dam przykład babci, która przez kilkadziesiąt lat nie była u spowiedzi i z Bogiem była na bakier. Gdy przejęliśmy po zmarłej cioci opiekę nad nią, babcia wróciła do Boga. Zaczęła chodzić do kościoła i aż do swojej śmierci przyjmowała sakramenty.
Mało kto z Pana fanów wie, że Dariusz Malejonek był wolontariuszem w Afryce...
Jestem nadal wolontariuszem. Działam w Salezjańskim Wolontariacie Misyjnym „Młodzi Światu”. W Afryce byliśmy razem z ks. Adamem Parszywką, prezesem tej organizacji. On pokazał mi, czym są misje. On – można powiedzieć – zaraził mnie misjami. Razem robiliśmy tam filmy o wolontariuszach salezjańskich. Jestem niejako ambasadorem SWM. Staram się o tych misjach mówić wszędzie, gdzie tylko się da. Afryka bardzo dużo mi dała. Kiedy tam pojechałem i zobaczyłem, w jakich warunkach żyją ludzie, a mimo to zachowują pogodę ducha i chwalą Pana, byłem pod wrażeniem. Na dodatek wydają się szczęśliwsi niż my, którzy – z ich punktu widzenia – mamy wszystko i to nawet w nadmiarze. Uzmysłowiłem wtedy sobie, że naszym głównym problemem jest to, że ciągle musimy mieć coś nowego, samochód, telewizor, gadżet. Żeby to zdobyć zaciągamy kredyty, które trzeba spłacać. A żeby spłacać, trzeba intensywnie pracować. I człowiek nie ma już czasu nie tylko dla swoich bliskich, ale i dla samego siebie, żeby się zastanowić, kim jest. Na płycie „Addis Abeba” mamy piosenkę „Pytanie”. To jest wiersz, do którego napisałem muzykę. W tym wierszu jest mowa o człowieku, który szuka prawdy. Pyta więc siebie: „Kim jestem?, „co robię?”, „czy jestem na dobrej drodze?”. Większość z nas nie znajduje czasu na postawienie sobie takiego pytania. Dlatego ślizgamy się po powierzchni życia, gnamy, często nawet nie wiedząc, w jakim kierunku. Wolontariusze, których poznałem w Afryce, mówili mi, że ta praca zmieniła ich życie, serca, postrzeganie świata. Wielu misjonarzy, których miałem okazję poznać, nie chce wyjeżdżać stamtąd, bo tam czują, że są potrzebni. Tam odnajdują sens swojego życia.


Z Dariuszem „Maleo” Malejonkiem rozmawiała Grażyna Starzak

czwartek, 22 czerwca 2017

Wierzący, ale niepraktykujący...


Swoje świadectwo dedykuję wszystkim, którzy określają siebie jako "wierzący, ale niepraktykujący". Przez wiele lat sam mówiłem o sobie właśnie w ten sposób. Szedłem w złym kierunku, bo w istocie byłem zamknięty na działanie Boga. Teraz, mając już 30 lat, czuję się jak raczkujące niemowlę w nowej rzeczywistości świata, którą otworzył przede mną Pan Bóg za pośrednictwem Niepokalanego Serca Maryi, Królowej Polski z Jasnej Góry.
     Mam na imię Bartosz. Całe swoje życie uważałem się za katolika, ale tak dokładnie chyba nie rozumiałem, jaki skarb odziedziczyłem po swoich dziadkach i rodzicach. Mając 19 lat, wróciłem do Polski z zagranicy, gdzie skończyłem szkołę. Przebywałem tam w zasadzie sam, przez 3 lata. Ten okres był niestety wypełniony nie tylko nauką, ale także brnięciem w rzeczy niegodne człowieka wierzącego. Właściwie to traktowałem ten czas jako zabawę. Po powrocie do kraju kontynuowałem ten rozrywkowy styl funkcjonowania. Miałem wielu znajomych i przyjaciół, którzy imponowali mi swoim statusem społecznym albo tym, że byli "kimś" w towarzystwie dzięki kasie, którą dysponowali. Niestety, nie potrafiłem być sobą. Płynąłem z prądem. Żyłem według zasad innych, które sam przyjąłem za własne priorytety.
     Mając 20 lat, nie potrafiłem kompletnie rozmawiać ze swoimi rodzicami, a w szczególności z ojcem. Zawsze uważałem, że wiem lepiej od niego, na czym polega życie. Rodzinne spędzanie niedzieli przeze mnie odbywało się w ten sposób, że zaliczałem Mszę św., na którą jechałem z rodzicami, aby zaraz potem powrócić do stylu życia swoich znajomych. Jednocześnie udawałem dobrego syna wychowanego w duchu religijnym. Były to jednak tylko pozory. W rzeczywistości oszukiwałem samego siebie i tych, którzy mnie kochali. Szedłem ścieżką rozwiązłego życia w zakłamaniu i perfidnych manipulacjach osobami mi najbliższymi. Oddalałem się coraz bardziej od rodziny, nie wiedząc nawet, kiedy to się dzieje. Moje serce było przepełnione pustką, a dusza zaśmiecona nieczystością i obłudą...
     Pewnego dnia dowiedziałem się o ciężkiej chorobie mojego 37-letniego wujka. Był to zaawansowany rak mózgu, niemożliwy do zoperowania. Przeraził nas wszystkich fakt, że ten człowiek może z dnia na dzień odejść, pozostawiając dwójkę dorastających dzieci. Była to tragedia rodzinna, która spadła na nas wszystkich niczym grom z jasnego nieba. Po kilku miesiącach prób ratowania życia wujka przez lekarzy zdecydowaliśmy się wybrać na Jasną Górę, aby tam prosić o jego zdrowie. Nie wiedzieliśmy wtedy, że będzie to dla nas początek nowego życia.
     Dosyć nieudolnie, ale szczerze zawierzyliśmy się Niepokalanemu Sercu Maryi, Królowej Polski, według modlitwy, którą ktoś nam podsunął. Od tego dnia rozpoczął się "program naprawczy" całej naszej rodziny. Proces ten nie był łatwy, gdyż niektórzy mocno się buntowali. Jednak łaska Boża płynąca prosto z Niepokalanego Serca Matki Bożej działała. Pierwsze oczyszczenie trwało kilkanaście tygodni, ale już od pierwszej wizyty na Jasnej Górze chyba każdy z nas czuł ogromną siłę miłości, która działa w tym miejscu.
     Dla mnie nastąpił wyjątkowy okres. Jako młody człowiek mający przyjaciół z różnych - i w większości nieciekawych - środowisk widziałem świat, przed tą wizytą, jako czysto materialny, a chęć przeżywania cielesnych uciech życia była we mnie mocno zakorzeniona. Teraz zacząłem się modlić, chodzić regularnie do spowiedzi i w ogóle poważnie traktować Pana Boga oraz Jego przykazania.
     W tym czasie stan zdrowia mojego wujka stopniowo się pogarszał, ale nasza wiara w to, że jednak wyzdrowieje, była ogromna. W moim życiu rozpoczęły się wielkie zmiany. Czasami nie byłem z nich zadowolony, ponieważ praktycznie z dnia na dzień większość moich znajomych i przyjaciół odwróciła się ode mnie bez wyraźnego powodu. Było to dla mnie trochę dziwne, gdy ktoś z dnia na dzień potrafił mi powiedzieć przez telefon, że nie chce mnie znać i że nie spotkamy się prawdopodobnie już więcej... Nie przejmowałem się tym zbytnio. Już wtedy wiedziałem, że po zawierzeniu siebie Niepokalanemu Sercu Matki Bożej moja nowa Mama postanowiła uporządkować moje życie od podstaw, troszcząc się nawet o najmniejsze szczegóły.
     W kilka tygodni po zawierzeniu rozstałem się ze swoją dotychczasową dziewczyną. Natomiast kontakty z ojcem zaczęły się rozwijać w tempie, nad którym chyba obaj nie mogliśmy zapanować, ale byliśmy obydwaj z takiego obrotu sprawy bardzo zadowoleni. Mój tata poczuł, że ma syna, a ja z kolei, że to ojciec jest moim prawdziwym przyjacielem i partnerem. Postanowiliśmy razem otworzyć mały, rodzinny biznes, ale oparty na Bożym fundamencie i dlatego - jestem przekonany - przetrwa on nawet największy kryzys.
     Praktycznie w każdy weekend odwiedzaliśmy Jasną Górę całą rodziną (z chorym wujkiem) lub jeździliśmy tam we trójkę (mama, tata i ja). Czułem wtedy - i czuję do dzisiaj - że jesteśmy prowadzeni ścieżką prowadzącą do zbawienia. Po prawie pół roku od naszej pierwszej wizyty na Jasnej Górze okazało się, że wyniki badania rezonansu magnetycznego głowy mojego wujka są idealne. Guz główny oraz wszystkie ogniska zapalne zniknęły bez śladu. Dzisiaj jednak wiem, że Panu Bogu nie chodziło głównie o uzdrowienie mojego wujka, lecz przede wszystkim o uzdrowienie całej naszej rodziny. Największy cud, jaki się dokonał, to ten, że tak wiele zmieniło się w naszym życiu. Często się zastanawiam - i jest mi też bardzo wstyd z tego powodu - że Pan Bóg musiał za wstawiennictwem Matki Bożej pokazać mi namacalnie, jaką siłą dysponuje i że jest miłością. Nie uwierzycie, dopóki nie zobaczycie! Ja zobaczyłem i doświadczyłem. Zastanawiam się też, czym sobie zasłużyłem na taką łaskę. Dziękuję za to, że teraz wiem, kim jestem, i wiem, że nie ma przede mną problemu ani sytuacji bez wyjścia, gdyż jestem w Niepokalanym Sercu Matki Bożej!
     Ożeniłem się ze wspaniałą kobietą, Kasią, którą poznałem zaraz po tych wszystkich opisanych wyżej wydarzeniach. Pierwszy raz spotkaliśmy się w kościele. W dzień po ślubie pojechaliśmy z gośćmi (wynajętym autokarem) na Jasną Górę. Tam,, na naszej Mszy św., wspólnie z moją żoną Kasią zawierzyliśmy siebie, rodzinę, naszą przyszłość Niepokalanemu Sercu Maryi. Mamy bliźniaki - dwóch synów Piotra i Pawła. Jest to kolejna wspaniała łaska dla naszej rodziny. Moja żona i ja nigdy nie przypuszczaliśmy, że będziemy mieli dwoje dzieci naraz, choć zawsze mówiliśmy, że chcielibyśmy mieć ich dużo.

     Modlę się o to, aby udało się nam wychować nasze dzieci na takich ludzi, którzy nie będą musieli zobaczyć na własne oczy, aby uwierzyć, i nigdy nie powiedzą, że są wierzący, ale niepraktykujący. Ufam, że tak będzie, bo zawierzyliśmy ich Niepokalanemu Sercu Maryi, Królowej Polski, i zawierzymy Jej także nasze kolejne dzieci.

środa, 1 marca 2017

Orędzie papieskie na Wielki Post 2017

Słowo jest darem. Druga osoba jest darem.
Drodzy Bracia i Siostry!
Wielki Post to nowy początek, to droga prowadząca do bezpiecznego celu: Paschy Zmartwychwstania, zwycięstwa Chrystusa nad śmiercią. Okres ten zawsze kieruje ku nam stanowczą zachętę do nawrócenia: chrześcijanin jest wezwany, by powrócił do Boga „całym swym sercem” (Jl 2,12), aby nie zadowalał się życiem przeciętnym, ale wzrastał w przyjaźni z Panem. Jezus jest wiernym przyjacielem, który nas nigdy nie opuszcza, bo nawet kiedy grzeszymy, czeka cierpliwie na nasz powrót do Niego, a wraz z tym oczekiwaniem, ukazuje swoje pragnienie.
Wielki Post jest czasem sprzyjającym zintensyfikowaniu życia duchowego poprzez święte środki, jakie oferuje nam Kościół: post, modlitwę i jałmużnę. U podstaw wszystkiego jest Słowo Boże, do którego słuchania i bardziej pilnego rozważania jesteśmy w tym okresie zachęcani. Chciałbym zwłaszcza zatrzymać się tutaj nad przypowieścią o bogaczu i Łazarzu (por. Łk 16,19-31). Pozwólmy się zainspirować tą tak znamienną kartą, która daje nam klucz do zrozumienia, jak działać, aby osiągnąć prawdziwe szczęście i życie wieczne, zachęcając nas do szczerego nawrócenia.
1. Druga osoba jest darem
Przypowieść rozpoczyna się od przedstawienia dwóch głównych bohaterów, ale to człowiek ubogi jest opisany bardziej szczegółowo: jest on w stanie rozpaczliwym i nie ma siły, aby się podnieść, leży u bramy bogacza i je okruszyny, które spadają z jego stołu, całe jego ciało jest pokryte ranami a psy przychodzą je lizać (por. ww. 20-21). Obraz jest więc ponury, a człowiek jest powalony na obie łopatki i poniżony.
Scena okazuje się jeszcze bardziej dramatyczna, jeśli weźmiemy pod uwagę, że ubogi nazywa się Łazarz: jest to imię pełne obietnic, które dosłownie oznacza „Bóg pomaga”. Zatem nie jest to osoba anonimowa, ma wyraźnie określone rysy i ukazuje się jako człowiek, z którym należy łączyć jakąś historię osobistą. Chociaż dla bogacza jest on jakby niewidoczny, dla nas staje się znany i niemal bliski, staje się obliczem; a jako takie - darem, bezcennym bogactwem, istotą chcianą, kochaną, zapamiętaną przez Boga, nawet jeżeli jej konkretna kondycja jest sytuacją odrzucenia przez ludzi.
Łazarz uczy nas, że druga osoba jest darem. Właściwa relacja z ludźmi polega na uznaniu z wdzięcznością ich wartości. Również ubogi przy bramie bogacza nie jest irytującą przeszkodą, ale wezwaniem do pokuty i przemiany swojego życia. Pierwszą zachętą jaką kieruje ta przypowieść jest wezwanie do otwarcia drzwi naszego serca na drugą osobę, ponieważ każdy człowiek jest darem, czy jest to ktoś nam bliski, czy też obcy biedak. Wielki Post jest czasem sprzyjającym otwarciu drzwi każdemu potrzebującemu i rozpoznaniu w nim, czy też w niej, oblicza Chrystusa. Każdy z nas spotyka ich na swojej drodze. Każde życie, które napotykamy, jest darem i zasługuje na akceptację, szacunek, miłość. Słowo Boże pomaga nam otworzyć nasze oczy, aby przyjąć życie i je umiłować, zwłaszcza gdy jest słabe. By jednak móc to uczynić, trzeba potraktować poważnie także to, co Ewangelia mówi nam o bogaczu.
2. Grzech nas zaślepia
Przypowieść bezlitośnie podkreśla sprzeczności, w których znajduje się bogacz (por. w. 19). Człowiek ten, w przeciwieństwie do ubogiego Łazarza nie ma imienia, jest określony jedynie jako „bogacz”. Jego bogactwo przejawia się w noszonych ubraniach, przesadnym luksusie. Purpura była rzeczywiście bardzo ceniona, bardziej niż srebro i złoto, i dlatego była zastrzeżona dla bogów (por. Jer 10,9) i królów (por. Sdz 8,26). Bisior był specjalnym rodzajem tkaniny, która sprawiała, że ubiór nabierał niemal sakralnego charakteru. Zatem bogactwo tego człowieka było przesadne, również dlatego, że okazywane było codziennie, rutynowo: „dzień w dzień świetnie się bawił” (w. 19). Dostrzega się w nim dramatycznie zepsucie grzechu, które dokonuje się w trzech następujących po sobie etapach: umiłowanie pieniędzy, próżność i pycha. Apostoł Paweł powiedział, że „korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy” (1 Tm 6,10). Jest ona głównym powodem korupcji i źródłem zawiści, konfliktów i podejrzeń. Może dojść do tego, że pieniądz może nad nami zapanować tak bardzo, iż stanie się tyrańskim bożkiem (por. Adhort, ap.  Evangelii gaudium, 55). Zamiast być narzędziem, które nam służy, by czynić dobro i realizować solidarność z innymi, pieniądz może podporządkować nas i cały świat egoistycznej logice, która nie pozostawia miejsca dla miłości i stanowi przeszkodę dla pokoju.
Przypowieść ukazuje nam ponadto, że chciwość bogacza czyni go próżnym. Jego osobowość spełnia się w pozorach, w pokazywaniu innym, na co może sobie pozwolić. Pozory jednak maskują wewnętrzną pustkę. Jego życie jest uwięzione w zewnętrzności, najbardziej powierzchownym i ulotnym wymiarze egzystencji (por. tamże, 62).
Najniższym szczeblem tego upadku moralnego jest pycha. Bogacz ubiera się jak by był królem, udaje zachowanie Boga, zapominając, że jest po prostu śmiertelnikiem. Dla człowieka zdemoralizowanego umiłowaniem bogactwa nie ma nic oprócz własnego „ja”, i dlatego jego spojrzenie nie dostrzega otaczających go osób. Owocem przywiązania do pieniędzy jest zatem pewien rodzaj ślepoty: bogacz nie widzi głodnego biedaka, poranionego i leżącego w swym upokorzeniu.
Patrząc na tę osobę możemy zrozumieć, dlaczego Ewangelia tak wyraźnie potępia miłość pieniędzy: „Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie” (Mt 6,24).
3. Słowo jest darem
Ewangelia o bogaczu i ubogim Łazarzu pomaga nam dobrze przygotować się na zbliżające się Święta Paschalne. Liturgia Środy Popielcowej zaprasza nas do przeżycia doświadczenia podobnego, do tego, jakie w sposób bardzo dramatyczny było udziałem bogacza. Kapłan, nakładając popiół na głowę, powtarza słowa: „Pamiętaj, że prochem jesteś i w proch się obrócisz”. Rzeczywiście zarówno bogacz jak i ubogi umierają, a zasadnicza część przypowieści ma miejsce w zaświatach. Obie postacie nagle odkrywają, że „nic nie przynieśliśmy na ten świat; nic też nie możemy [z niego] wynieść” (1 Tm 6,7).
Również nasze spojrzenie otwiera się na zaświaty, gdzie bogacz prowadzi długi dialog z Abrahamem, którego nazywa „Ojcem” (Łk 16,24.27), wykazując, że należy do ludu Bożego. Ten szczegół czyni jego życie jeszcze bardziej niespójnym, ponieważ do tej pory nic nie powiedziano na temat jego relacji z Bogiem. W istocie w jego życiu nie było miejsca dla Boga, bo jego jedynym bogiem był on sam.
Dopiero pośród udręk zaświatów bogacz rozpoznał Łazarza i chciałby, aby biedak ulżył jego cierpieniom przez odrobinę wody. Gesty, o które prosi Łazarza są podobne do tych, których bogacz sam mógł dokonać, ale których nigdy nie dopełnił. Abraham jednak wyjaśnia jemu: „za życia otrzymałeś swoje dobra, a Łazarz przeciwnie, niedolę; teraz on tu doznaje pociechy, a ty męki cierpisz” (w. 25). W zaświatach zostaje przywrócona pewna sprawiedliwość i cierpienia życiowe są równoważone przez dobro.
Przypowieść idzie dalej i tak przedstawia przesłanie dla wszystkich chrześcijan. Bogacz bowiem, który ma braci jeszcze żyjących, prosi Abrahama, aby posłał do nich Łazarza, aby ich przestrzec. Lecz Abraham odparł: „Mają Mojżesza i Proroków; niechże ich słuchają” (w. 29). A wobec sprzeciwów bogacza dodał: „Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą” (w. 31).
W ten sposób ukazuje się prawdziwy problem bogacza: źródłem jego nieszczęść jest nie słuchanie Słowa Bożego. To go doprowadziło do tego, że już nie kochał Boga, a zatem gardził innymi. Słowo Boże jest żywą siłą, zdolną do wzbudzenia nawrócenia ludzkiego serca i do ponownego ukierunkowania człowieka ku Bogu. Konsekwencją zamknięcia serca na dar przemawiającego Boga jest zamknięcie serca na dar brata.
Drodzy bracia i siostry, Wielki Post jest czasem sprzyjającym odnowieniu siebie w spotkaniu z Chrystusem żyjącym w Jego Słowie, w sakramentach i w bliźnim. Pan – który podczas czterdziestu dni spędzonych na pustyni zwyciężył podstępy kusiciela – wskazuje nam drogę, którą trzeba pójść. Niech Duch Święty prowadzi nas do podjęcia prawdziwej pielgrzymki nawrócenia, by odkryć na nowo dar Słowa Bożego, by zostać oczyszczonymi z grzechu, który nas zaślepia i służyć Chrystusowi obecnemu w braciach potrzebujących. Zachęcam wszystkich wiernych do wyrażenia tej duchowej odnowy poprzez uczestnictwo w Kampaniach Wielkopostnych, promowanych przez wiele organizacji kościelnych, w różnych częściach świata, aby rozwijać kulturę spotkania w jednej rodzinie ludzkiej. Módlmy się za siebie nawzajem, abyśmy uczestnicząc w zwycięstwie Chrystusa umieli otworzyć nasze drzwi dla osób słabych i ubogich. Wówczas będziemy mogli w pełni żyć i świadczyć o radości paschalnej.
W Watykanie, 22 października 2017 r., w Święto św. Łukasza Ewangelisty

Franciszek

czwartek, 26 stycznia 2017

Jaka jest moja wiara ?

 Jaka jest moja wiara ? Czy się jej wstydzę ?

Nawzajem dla siebie jesteśmy świadkami, nawzajem siebie umacniamy!
Żeby przełamać wstyd przyznania się do krzyża, przyznania się do Jezusa, trzeba najpierw chyba uświadomić sobie dobrze, jaki jest powód tego wstydu: czego my właściwie się wstydzimy? Wstydzimy się zawsze czegoś, co jest słabe i co jest w oczach innych ludzi, w oczach tego świata, być może mało atrakcyjne. Jeżeli zatem przyjmiemy taką optykę, która bardzo często jest nam narzucana – że religia jest jakimś reliktem przeszłości, że ludzie religijni to ludzie gorzej wykształceni, to ludzie z mniejszych miast, to ludzie mniej zamożni, to ludzie mniej atrakcyjni, to ludzie mniej dowcipni – to z takiego zespołu cech, który wcale nie jest zespołem prawdziwym, możemy wyprowadzić nasz wstyd: „My nie chcemy być razem z nimi”…
Jaka natomiast jest rzeczywistość? Rzeczywistość przyznania się do Jezusa polega przede wszystkim na osobistej relacji z Nim samym, czyli z naszym Zbawicielem, z Synem Bożym. Jeżeli jest w nas wiara, że Chrystus istotnie przyszedł na ten świat, umarł i zmartwychwstał za nas, to zrobiliśmy pierwszy ważny krok ku temu, by się Go nie wstydzić. 
Zastanówmy się, czy bylibyśmy w stanie wskazać w historii czy w dzisiejszym świecie kogoś, kto tak jak Jezus – tak konsekwentnie – opowiedział się za ludźmi słabszymi, za ludźmi grzesznymi, za ludźmi upadłymi, czyli za nami wszystkimi? Ale nie tylko się opowiedział – ale był w stanie oddać swoje życie z wyboru, a nie z przymusu. To jest bardzo istotne, uświadomienie sobie: Chrystus bowiem poszedł na śmierć krzyżową ze swojego własnego wyboru. W Ogrójcu modlił się do Ojca, prosząc Go o zabranie kielicha, ale warunkując to jednym: „Niech się spełni Twoja wola”. A skoro poczuł, że wola Ojca jest właśnie taka, aby poniósł śmierć męczeńską, to ją podjął. 
A więc rozejrzyjmy się wokół siebie i zobaczmy bohatera, zobaczmy indywidualność, zobaczmy takiego człowieka – Chrystus był Człowiekiem i Bogiem – ale zobaczmy takiego człowieka, który byłby w stanie dać samego siebie. Bardzo często spotykamy się z ludźmi, którzy przemawiają płomiennie, którzy zachęcają, którzy wskazują palcem, ale którzy nie są w stanie z siebie nic poświęcić, nie oddać samego siebie, nie postawić siebie w zakład. Ale jeżeli nawet są w stanie postawić częściowo, to są w stanie poświęcić trochę swojego czasu, może trochę środków finansowych... ale tak siebie aż do wyniszczenia? Oczywiście byli tacy, byli święci, którzy naśladowali Chrystusa (jest całe dzieło Tomasza a Kempis „O naśladowaniu Chrystusa”), którzy rzeczywiście starali się iść Jego śladami. Ci, którzy jak o. Beyzym dotarli aż na Madagaskar, do krainy ludzi wyklętych, do krainy ludzi trędowatych, którymi nikt nie chciał się zajmować, na zajmowanie którymi nie skazywano nawet ciężkich przestępców. A on [o. Beyzym] tam pojechał dobrowolnie, pokonał wiele tysięcy kilometrów, został z nimi [z trędowatymi], był z nimi, budował z nimi aż do własnej śmierci. A więc nie dbał o zdrowie – taką wartość, którą dzisiaj bardzo cenimy i którą dzisiejszy świat bardzo ceni – najlepszy dowód, że największa liczba sklepów, która nas otacza, to apteki.
Ale wróćmy teraz do Chrystusa. A zatem, czy jest to postać (nazwijmy Chrystusa postacią), której należy się wstydzić, czy z której należy być dumnym? Chrystus jest postacią wspaniałą! A więc mówiąc po prostu: nie ma jak się Go wstydzić. Nie bądźmy w sytuacji Judasza. Judasz z pewnego bardzo konkretnego powodu wydał Chrystusa: on spodziewał się po Panu Jezusie, spodziewał się po Mesjaszu czegoś innego, niż ten Mesjasz przyniósł. Judasz spodziewał się, że Jezus przywróci wspaniałość Izraelowi wspaniałość królestwa tu na ziemi. Zrozumiał w pewnym momencie, że Jezus nie po to przyszedł i nie taką ma misję, i był rozczarowany. Czy my często nie jesteśmy też w takiej sytuacji, że jesteśmy w stosunku do Pana Jezusa, do naszego Boga, rozczarowani? Dotyka nas jakieś nieszczęście (to bardzo trudna sytuacja), umiera nam ktoś bliski – czy to będzie dziecko, czy na przykład osoba, która opiekuje się rodziną… Wydaje nam się ta sytuacja absurdalna, wydaje nam się wtedy, że Bóg zawiódł i z tego powodu jesteśmy skłonni Go zdradzić. Z tego powodu jesteśmy skłonni się Go wyrzec, ponieważ wydaje nam się, że On nas zawiódł. Ale Chrystus (Bóg), dopuszczając nawet jakieś bardzo trudne doświadczenia na człowieka, zawsze gwarantuje, że jest z nami. Jest taka obietnica Pana Jezusa tuż przed Wniebowstąpieniem: „Ja będę z wami, pozostanę z wami przez wszystkie dni aż do skończenia świata”.
Bardzo istotną rzeczą z punktu [widzenia] rozwoju naszej wiary w nas samych jest to, abyśmy potrafili na co dzień uprzytamniać sobie, uobecniać Chrystusa w naszym życiu na co dzień. Aby On był w naszym życiu postacią centralną, nie drugo- czy trzeciorzędną, nie taką, której dajemy to, co nam zbywa, czyli jakiś taki czas, który ostatecznie jakoś wyszperaliśmy. Nie! Postacią centralną, w stosunku do której orientujemy wszystkie nasze wybory i wszystkie nasze działania. Wtedy jak gdyby będziemy mieli moc, wtedy będziemy mieli łaskę i wtedy naprawdę nie będziemy się mieli czego wstydzić. 
A poza tym, cóż to za sztuka zawstydzić się nawet zakładając, że przyznanie się do krzyża w pewnym środowisku (tak bywa, to jest fakt społeczny, z którym też się czasami stykam) może narazić człowieka na jakiś rodzaj szyderstwa czy też uszczypliwości. No dobrze, ale od czego nasza dzielność? Od czego nasza klasa? Od czego taki dar, z którego powinniśmy korzystać (jeżeli przyjęliśmy Bierzmowanie, a więc dary Ducha Świętego), jak męstwo? Czy mamy się tak łatwo ugiąć? Czy mamy być tacy słabi? Nie ma na tym świecie niczego wartościowego, do czego nie trzeba by dochodzić poprzez uporczywość, wysiłek i wyrzeczenie. Nie ma takiej wartości, nie ma! Jeżeli chcemy być wykształceni, musimy długo i żmudnie studiować i uczyć się. Jeżeli chcemy być silni fizycznie, musimy długo ćwiczyć, aby osiągnąć jakiś sukces w sporcie. Jeżeli chcemy być wielkimi artystami, poza talentem potrzebna nam jest praca, praca i jeszcze raz praca! Mówili o tym najwięksi: Mozart, Beethoven... zawsze podkreślali wagę pracy, a więc też wyrzeczenia się własnych przyjemności w dochodzeniu do jakiejś doskonałości, również artystycznej.
A zatem w tej najważniejszej sprawie, jaką jest religia, ponieważ ona dotyczy już nie tylko naszego życia doczesnego, ale i wiecznego, czy również i w niej nie musimy liczyć się z trudami i wyrzeczeniami? 
A zatem, nie ma się czego wstydzić! Znak krzyża to znak zwycięstwa. Znak krzyża to znak chrześcijaństwa – wspaniałej religii, religii miłości trwającej już od 2000 lat, której źródło jest nie wyczerpywane, bo źródłem jest sam Pan Jezus. To oczywiste.
Kochani, zachęcam was zatem do odwagi, do męstwa! Wiem, że nie każdy jest mężny – ja sam jestem raczej człowiekiem słabym i lękliwym. Ale odwagi dodaje mi po pierwsze sam Chrystus, a poza tym inni ludzie, na których patrzę, którzy wobec mnie dają świadectwo i którzy mnie umacniają.

Przemysław Babiarz - dziennikarz i komentator sportowy.