Chciałabym się podzielić z Wami
świadectwem o moim życiu, o tematyce, która tutaj często występuje. Pochodzę z
domu ateistycznego, jednak moja mama pochodząca z górskiej wsi sądziła, że
należy z dziećmi chodzić do kościoła, nawet jeśli samemu się nie wierzy... (aby
ludzie nie gadali). Moje rodzeństwo przejęło "chłód" w wierze,
jednak "na nieszczęście" ziarnko wiary zasiane we mnie, zaczęło
się rozwijać już we wczesnym dzieciństwie. Moje życie to totalna sinusoida
wiary, od bycia wręcz fanatyczną po niewierzącą czy wątpiącą.
W
naszym domu nie było Boga, nie było miłości i szacunku, był za to alkohol, żal
i pieniądze. W wieku 16 lat wyprowadziłam się z domu, nie mogąc znieść
toksycznej sytuacji rodzinnej, za to pragnąc znaleźć prawdziwą miłość. Szukałam
jej w objęciach chłopców, jednak tam jej nie znajdowałam. Na szczęście anioł
stróż uchronił mnie przed poważniejszymi związkami, które mogłyby się skończyć
w łóżku.
Po
bardzo przykrych doświadczeniach w moim życiu trafiłam na mojego kolegę, który
z dnia na dzień coraz bardziej stawał mi się bliski. Nasze przyciąganie się
trwało rok. W tym czasie modliłam się na kolanach codziennie, abyśmy zostali
parą. Była to modlitwa gorliwa i desperacka, stało się. Po roku zostaliśmy
parą!
Chciałam
żyć w czystości z moim chłopakiem, jednak nie umiałam się zebrać na odwagę,
żeby mu to oznajmić. Bałam się odrzucenia i obśmiania. I tak zwlekając,
zaczęłam sama siebie przekonywać, że przecież seks przed ślubem to nic złego.
Zaczęłam się śmiać z wartości, które sama przed chwilą wyznawałam.
Ja
oddalałam się coraz bardziej od Boga, a szatan przysuwał się do mojej duszy
coraz bliżej. Stało się - współżyliśmy ze sobą. Mój chłopak jest wierzący,
jednak cały czas mnie przekonywał, że jego zdaniem to nie grzech. I tak
trwaliśmy sobie w tym naszym świecie iluzji. Czułam się nieswojo, kiedy razem
udawaliśmy się na mszę.
Z
czasem moje sumienie zaczęło się budzić. Próbowałam zaniechać współżycia np.
podczas Wielkiego Postu, jednak chłopakowi w żaden sposób na tym nie zależało.
Chciał mnie złamać.
Poszliśmy
po długim czasie do spowiedzi (ostatni raz byłam 2 lata wcześniej) i coś we
mnie pękło. Płakałam i modliłam się o przebaczenie. Myślałam, że i mój wybranek
będzie miał takie same odczucia, jednak bardzo się pomyliłam. On cały czas
naciskał żebyśmy razem zamieszkali, a ja poprosiłam o uszanowanie mojej decyzji
o zaniechaniu współżycia.
Wcześniej
cały czas pytałam go o ślub, o deklarację, o to, kiedy weźmie za mnie
prawdziwą, męską odpowiedzialność. Twierdził, że nie ma wystarczających środków
na to, więc ja stwierdziłam, że nie mam wystarczających pokładów psychicznych i
emocjonalnych, aby to wszystko znosić.
Teraz
przechodzimy w naszym związku "załamanie" - on mnie szantażuje o
seks, ja według niego go szantażuje o ślub (choć tak nie jest).
Niestety
zdałam sobie sprawę, że cokolwiek chłopak by mówił, jakich pięknych słów
używał, to jego priorytety pokazują jego czyny. Chodzi obrażony na mnie. Mówi,
że wszystko między nami się zepsuło (przez brak współżycia). Cały czas mi
dogryza. Dostałam nawet nową ksywę - "katechetka". Bardzo mnie to
wszystko rani, boli i pokazuje, że w takich sytuacjach ujawniają się nasze
prawdziwe, głęboko skrywane skłonności.
Teraz
sama nie wiem, czy zdecydowałabym się na ślub z kimś, dla kogo najważniejszym
aspektem w związku jest seks. Nie miłość, nie wspólna duchowość. A wszystko
wydawało się takie piękne.
Mam
apel do mężczyzn. Błagam, patrzcie na nas szerzej, bądźcie bardziej empatyczni,
szanujcie nas - kobiety - i wymagajcie od siebie!
My
kobiety, jesteśmy często bardziej wrażliwe niż delikatne płatki kwiatków.
Chrońcie nasze emocje, nasze serca i pokazujcie swoją męskość w byciu naszymi
opiekunami, a nie oprawcami naszych serc.
Teraz zostawiam
wszystko w rękach Bożych i Ufam Panu, że wyciągnie nas z tego emocjonalnego
błota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.