Gdy miałam 7 lat, moja mama wstąpiła do Świadków Jehowy, od tego
momentu zakończył się mój kontakt z Kościołem i wiarą, już nie chodziłam na
lekcje religii. Nie wiem jak to się stało, do Komunii św. podeszłam, ale nie w
miejscowości, w której mieszkałam. Był to czas, kiedy Ojciec Święty Jan Paweł
II był z pielgrzymką w Polsce, zobaczyłam go w telewizji u koleżanki, zapytałam
kto to jest. Odpowiedziała mi: „Jak to, nie wiesz? Przecież to jest nasz
papież!”.
Gdy po tygodniu wróciliśmy do domu, skończyło się moje chodzenie
do kościoła. Pamiętam jeszcze taki moment za parę lat, jak wysłała mnie mama do
księdza, coś potrzebowała, pamiętam, jak rozglądałam się wkoło po ścianach.
Zastanawiałam się, czemu sama nie poszła, tylko mnie wysłała, ale nie czułam
jakiegoś zmieszania, że przecież do kościoła nie chodzę i ksiądz mnie nie zna.
Wyszłam za mąż, ale mąż Kościołem nie był zainteresowany, nie
chodziliśmy nawet w niedzielę na Mszę św. Zaczęłam chodzić sama, na początku
siedziałam w ostatniej ławce, przysłuchiwałam się modlitwom, obserwowałam, co
robią ludzie i uczyłam się uczestniczenia we Mszy św. Mogłoby się wydawać, że w
zasadzie już powinno być wszystko w porządku, a jednak nie było. Ciągle miałam
jakieś pytania do siebie, kim ja jestem. Gdziekolwiek byłam, czy to była praca,
szkoła, owszem na pewnym poziomie integrowałam się z grupą, ale ciągle czułam
się obco. Nie miałam nigdy żadnego problemu z nawiązywaniem znajomości, raczej
miałam dużo koleżanek, przyjaciół, a jednak ciągle czegoś mi bardzo brakowało.
Ciesząc się macierzyństwem, zdobywając ciągle nowe umiejętności, szłam do
przodu, ale ciągle z pytaniem o moją tożsamość.
Zaczęły się moje upadki, z początku bardzo niewinne, jakiś
horoskop, książki o bardzo dziwnej tematyce, nagle stała się dla mnie bardzo
interesująca kultura Bliskiego Wschodu, życie kobiet w islamie. Nieszczęścia
spadały na mnie jedno za drugim, niepowodzenia, choroby, smutek. Byłam bardzo
nieszczęśliwa. W sercu ogromny żal, nieopisana gorycz, do tego dochodziło
lekceważenie innych, było ze mną coraz gorzej. Chodziłam do kościoła, do
spowiedzi, ale i tak brnęłam w grzechy, nie potrafiłam się modlić. W całym moim
nieszczęściu Jezus nigdy mnie nie opuścił, chociaż ja grzeszyłam, On był zawsze
blisko mnie, nie odwrócił się, nie zostawił, nigdy we mnie nie zwątpił.
Szukałam odpowiedzi na to, kim ja jestem, dlaczego wszędzie gdzie
jestem, czuję się jakoś obco. Pamiętam nawet, że zastanawiałam się, czy nie
jestem adoptowanym dzieckiem moich rodziców. Jak patrzałam na to jak żyją, co
robią, coś mi ciągle nie pasowało, czułam, że coś jest nie tak albo z nimi,
albo ze mną. Chociaż bardzo upadałam, jednak Pan Bóg wyznaczał mi pewne
granice, nie wiem, może rozsądek albo zwyczajna przebiegłość, widziałam, że
zainteresowanie mną jako kobietą jest dość duże, jednak w żadne romansidła nie
szłam, za co dzisiaj jestem bardzo wdzięczna. Pespektywa konkubiny albo macochy
były bardzo dla mnie poniżające, takie rzeczy nie były dla mnie.
Pewnego razu gdy byłam w księgarni i wybierałam książkę dla
siebie, wpadła mi w rękę książka amerykańskiego pastora „Moc pozytywnego
myślenia”. Na początku pomyślałam jakaś pobożna ta książka, ale na szczęście
kupiłam i przeczytałam. Autor na podstawie fragmentów z Pisma Świętego napisał
książkę, pomyślałam, że skoro na podstawie fragmentów powstało tak piękne dzieło,
to jaka interesująca musi być cała Biblia. Zaczęłam czytać od początku, od
Starego Testamentu, przeczytałam całą, dużo nie rozumiałam, ale to był początek
zmian w moim życiu. Błędem wtedy moim było to, że nie żyłam tym, co czytałam,
zamykałam Pismo Święte i wracałam do głupot, które robiłam.
Teraz, gdy patrzę na tamto moje życie, myślę, Bóg mnie nigdy nie
zostawił, chodziłam do kościoła, za bardzo nie wiedziałam dlaczego, potrafiłam
zostawić gości, jakieś zajęcia i szłam, księdza na kolędzie pytałam, czy mam
grzech jeśli nie jestem na Mszy, bo jestem na wykładach. Z jednej strony blisko
Kościoła, a z drugiej takie odejście.
Zapytałam koleżanki, która do mnie przyjeżdżała, razem
studiowałyśmy, czy pójdzie ze mną do kościoła, była niedziela, odpowiedziała,
że nie, zrobi sobie paznokcie i ugotuje rosół, a ja mogę sobie iść.
Wszystko wydarzyło się bardzo niedawno, przecież wiele razy
słyszałam na Mszy pieśń „Pan jest Pasterzem moim”, jednak tego dnia pieśń
brzmiała zupełnie inaczej. Czułam jak łzy cisnęły mi się do oczu, przełykałam
szybko ślinę, żeby się nie rozpłakać. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje,
jakaś nowa reakcja, jakieś inne doświadczenie. To był dopiero początek, już ten
dobry, pełen łask i błogosławieństw. Był rok 2012, moim postanowieniem na
Wielki Post było czytanie Ewangelii, odłożyłam wtedy bardzo interesującą
książkę, już nigdy do niej nie wróciłam, nawet nie wiem jakie było zakończenie.
Kolejnym pięknym doświadczeniem był w październiku Różaniec, rok
później poszłam w pielgrzymkę na Jasną Górę, nagle doszło do mnie, że mam Mamę
(moja biologiczna mama zmarła, gdy miałam 16 lat). Matka Boża Częstochowska od
tamtego momentu wprowadziła w moje serce ład, porządek, ogromną radość, życzę
każdemu takiego doświadczenia.
Od pięciu lat żyję naprawdę, należę do dwóch wspólnot, jak tylko
mogę czasowo, jestem na Mszy św., wiem już czyja jestem, jaka jest moja
tożsamość. Nie czuję się obco, jestem w moim Kościele, gdzie spotykają się
ludzie, którzy się modlą, każdy w swojej intencji, a jednak coś, albo raczej
Ktoś nas łączy. Pan Bóg ciągle mnie zaskakuje, rodzina bardzo się powiększa o
następne wnuki, a ja dostałam nową pracę. Patrzę na Kościół, jaki jest piękny,
jaki bogaty, taka różnorodność, modlitwy, duchowość, pobożność, mądrość i
miłość.
Piszę moje świadectwo 3 maja 2018, byłam z moją rodziną dzisiaj w
Częstochowie, pojechaliśmy tak zwyczajnie, jak dzieci do Mamy.
Dostałam to, na co czekałam całe życie. Źle jest człowiekowi, gdy
nie wie, że jest kochanym Dzieckiem Boga, gdy nie należy do Kościoła, nie żyje
dla Boga i drugiego człowieka.
Jola
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.